Nastolatki stojące na
scenie z niecierpliwością wpatrują się w wymuskaną organizatorkę
konkursu. Kobieta otwiera kopertę i powoli odczytuje wynik. Po chwili
przy wtórze oklasków korona spada na głowę blondwłosej
piękności. Dziewczyna uśmiecha się niepewnie, a potem nagle
schyla głowę i staje swobodnie: peruka opada a sylwetka zaczyna
zdradzać męskie rysy. Publiczność wpada w histerię. Buster Fang
z uśmiechem patrzy na rodziców. Właśnie został Małą Miss
Karmazynowej Koniczynki, a jego rodzina zaliczyła kolejny udany
performance.
„Sztuka, jeśli
tylko się ją pokocha, warta jest każdego poświęcenia i bólu.
Jeśli trzeba skrzywdzić kogoś w jej imię, nie należy się wahać.
Jeśli tylko efekt okaże się wystarczająco piękny, dziwny i
zapadający w pamięć, poświęcenie się nie liczy. Sztuka jest
tego warta”1.
Rodzina Fangów żyje,
by tworzyć sztukę i przekraczać ją w każdym kolejnym dziele.
Gardząc tradycyjnym medium plastyki i muzyki idzie znaczenie dalej:
kreuje performance nieograniczone przestrzenią kulturalną i
zapowiedziami aktu artystycznego. Wychodząc z założenia, że nie
działanie jest ważne, ale wywołany nim efekt, tworzy szokujące
mniej lub bardziej zdarzenie, które po chwili zaczyna żyć własnym
życiem. To niespodziewane zakończenie jest sztuką w stanie
czystym. Teoria całkiem udana, o ile nie zaczyna wkradać się w
każdy aspekt codziennego życia.
Pojawienie się dzieci w
idealnym związku Camille i Caleba Fangów, zgodnie z zapowiedzią
ich mistrza, będzie dla nich końcem kariery artystycznej. I byłoby
tak zapewne, gdyby nie pomysł, by wykorzystać je jako kolejny
element widowiska. Od chwili przyjścia na świat Annie – dziecko A i
Buster – dziecko B, będą doskonałym rekwizytem w teatrze życia
swoich szalonych rodziców. Po latach istnienia jak marionetki w
rękach wszechmocnych artystów, wyrosną na nieradzące sobie z
rzeczywistością jednostki, Annie – aktorkę pogubioną w
skandalach i alkoholu, Buster – autora depresyjnych książek
pogrążonego w wiecznej apatii. Po kolejnym niepowodzeniu powrócą
jednak do rodzinnego domu. Tam, niby nic się nie zmieniło, rodzice
będą próbować wykorzystać ich obecność do stworzenia
genialnego widowiska i choć dzieci A i B, stanowczo się temu
sprzeciwią, same nie zauważą, kiedy zaczną brać udział w grze o
szokujących i bezwzględnych regułach.
Wilson porwał się na
chyba już całkiem ograny motyw: granic i praw sztuki, który w
„Rodzinie na pokaz” broni się tylko dzięki przyjęciu
różnorodnej perspektywy jego przedstawienia. Mamy tu bowiem
pogrążonych w szaleńczej pasji twórczej artystów, którzy nie
licząc się z konsekwencjami, trwają w oderwaniu od rzeczywistości
tylko po to, by kreować coraz to nowe performance, a obok nich
dzieci, uprzedmiotowione, a przez to nieprzystosowane do
samodzielnego życia i kontaktów społecznych, niepewne własnej
tożsamości i sensu wysiłków twórczych. Dysfunkcja
rodziny widziana z daleka nie oburza jednak wystarczająco, a od jej
wątku o wiele ciekawiej prezentuje się ten o teorii sztuki czystej,
której prymat usprawiedliwia brak moralności, a fakt pojawiania się
jej w każdej możliwej chwili i przestrzeni, sprawia że granice
artyzmu zostają raz na zawsze zerwane – ten wyznacza tylko
zdolność obserwacji wnikliwego oka artysty.
O tym, że życie jest
odtwarzanym na nowo spektaklem wiemy wszyscy nie od dziś. Powieść
Wilsona mimo pewnej oryginalności nie szokuje (znacznie bardziej
robi to chociażby Somoza w „Klarze i półmroku” a chwilami
nawet i Schmitt w „Kiedy byłem dziełem sztuki”), bo choć
ukazanie konsekwencji życia w dysfunkcyjnej rodzinie wyszło mu o
tyle smutno co prawdziwie, nad współczuciem dla młodych Fangów, w
czytelniku króluje raczej niezdrowa ciekawość i żądza dziwactwa,
objawiająca się nieustępliwym oczekiwaniem na efekty ostatniego
projektu ich rodziców, który sprawi, że na koniec nikt nie będzie
żył długo i szczęśliwie.
Za książkę dziękuję
wydawnictwu:
oraz portalowi:
1K.
Wilson, Rodzina na pokaz, Warszawa 2012, s. 259.
Nie czytałem jeszcze, ale słyszałem, że to jedna z tych książek, która na długo zapada w pamięci. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńCo za zachęcający początek! Zaskakujący. ;) Cóż, być może byłaby to dobra odskocznia od maturalnych lektur. ;)
OdpowiedzUsuńCzytałam i dla mnie była to jedna z tych książek, które można przeczytać, ale niekoniecznie.
OdpowiedzUsuńHmmm, przyznam, że spodziewałam się nieco bardziej optymistycznej recenzji. Sama - tak, zabijcie, czytelnicy! - zainteresowałam się książką dzięki okładce, a po przeczytaniu opisu uznałam, że może być to coś dla mnie. Jednak Twoja recenzja jakoś pohamowała mój entuzjazm. A może źle ją odebrałam?
OdpowiedzUsuńNapisałaś taki fragment o czystej sztuce. Jeśli interesują Cię takie teorie, polecam poszukać u pewnego źródła, a konkretnie to u Stanisława Ignacego Witkiewicza. Witkacy i jego Czysta Forma to coś, co z pewnością trudno nazwać powielanym schematem. Pozdrawiam :)
Kochana, Witkaca to ja mam przeczytanego w całości z góry do dołu, tak jak i znam idee Sztuki dla Sztuki etc :) Z tego powodu to o czym pisze Wilson nie jest dla mnie szczególnie oryginalne, a jedyną świeżą myślą był performance w zwykłym środowisku bez zapowiedzi. Chociaż jak wzięłam się za czytanie o szkole performance, akcjonistach i Fluxusie to urok Wilsona całkiem prysł. Co nie zmienia faktu, że czytało się miło i przyjemnie, a postać Bustera jest na tyle urocza, że chociażby przez wzgląd na niego, warto przeczytać.
Usuń"Kiedy byłem dziełem sztuki" - rewelacja, teraz czytam "Klarę i półmrok" i jest jeszcze lepiej :) Mimo wszystko przeczytam "Rodzinę na pokaz", bo człowiek i sztuka (lub raczej sztuka w człowieku i na odwrót) to bardzo interesujący temat.
OdpowiedzUsuńU Schmitta zawiodło mnie zakończenie:/ Ale Somoza jest przegenialny, zaczynałam od Klary i zaraz potem przeczytałam wszystko - hurtem ;)
Usuń