poniedziałek, 8 października 2012

S. Drożdżyk, Identyfikatory

„One boją się światła. Wychodzą w nocy, a jak tylko mnie zobaczą, to uciekają i znowu chowają się pod szafę. Mogą tak przesiedzieć kilka dni. Ale ja je tępię. Konsekwentnie. Chcesz zobaczyć? To przyjdź do mnie dzisiaj w nocy. Na pewno wyjdą. Musisz tylko wejść po cichu i nie zapalać światła. Żadnego. Nawet latarki. I weź ze sobą deskę. Ja je zabijam deską”1.

Czasem rzeczywistość odkształca się na tyle, że na powierzchnię normalności przedostają się absurdalnie wykrzywione stwory z naszych snów. W jednej chwili okazuje się, że jeśli dobrze się postarać, to uda nam się przecisnąć od dziurkę od klucza, albo wyciąć z głowy kilka niepotrzebnych emocji. Po ulicach obok jednostek, które w wolnych czasie lubią zjeść dobrą książkę, lewitują zwykli obywatele. Czasem świat robi się całkiem dosłowny...

"Identyfikatory" to zbiór opowiadań, w których autorka nagina rzeczywistość do granic możliwości, by bawiąc się konwencją realizmu magicznego, groteski i absurdu, ukazać szaleństwo dnia powszedniego. Sam chwyt jest prosty: w, do bólu zwykłej, codzienności zmienia się pozornie nic nie znaczący szczegół, który mimo zerwania z logiką, zostaje przyjęty przez bohaterów jako naturalny porządek rzeczy. Potęguje to zarazem poczucie zaskoczenia u czytelnika, szczególnie że niemal każdy tekst posługuje się przewrotnym odwróceniem typowości. 

W świecie Drożdżyk nie ma żadnych praw, zmarli mogą wracać zza grobu, słońce spadać na głowy, a senne koszmary stawać się namacalnym faktem. By nie było to jednak pustą zabawą w kreowanie świata na opak, autorka pokusiła się o grę z prawdopodobieństwem. Zabawa słowem, które często dosłownie kreuje bohaterów (mól książkowy to pasjonat zjadania książek, kura domowa sąsiadka przedstawiona jako kura, wychowująca dzieci-kurczęta, krótka pępowina, trzymająca syna blisko matki, namacalnie ciągnie się za nim w drodze do sklepu) przywodzi na myśl poetykę snu. Garść niedopowiedzeń i zapętlania akcji każe nam za każdym razem wątpić w realność, która być może jest jedynie punktem widzenia szaleńca.

I to właśnie szaleństwo dnia codziennego jest głównym punktem spajającym akcje tych pozornie chaotycznie dobranych teksów. Rozwijając fabułę ad absurdum, autorka sprowadza całą pewność, do tego co jest logiczne i naukowe, a dzięki czemu zdrowe i bezpieczne dla naszej świadomości do przeświadczenia o chwiejności wyznaczników rzeczywistości. Nagle okazuje się, że być może wszyscy jesteśmy wariatami, skoro wierzymy w stałość praw, czy też, dlatego że widzimy świat inaczej?

Byłoby to być może ciekawe i całkiem sprawne warsztatowo, gdyby nie było przede wszystkim wtórne. Chcąc nie chcąc, teksty przywodzą mi na myśl wprawki pisane przed studentów drugiego roku polonistyki na zajęciach Creative writing. Ich zadaniem było pisanie krótkich form prozatorskich z zaskakującą pointą, która zmienia wydźwięk tekstu. Wszystko w duchu opowiadań E. Kereta. Znając twórczość pierwowzoru oraz epigonów, nie można wysoko oceniać twórczości Drożdżyk. Mimo paru zabawnych pomysłów, całość nuży już po kilku tekstach. 
 
Choć nigdy nie oceniam okładki, tym razem nie można nie zwrócić uwagi na jej nieurodziwość. Z dwojga złego autorka powinna pozostać jednak przy pisaniu opowiadań, a prace graficzne zlecić specjalistom.
 
Świat na opak, w którym wszystko jest możliwe, a nasze skrzętnie skrywane potworności wyśmiane i wyolbrzymione do granic możliwości, bywa momentami zaskakujący i straszny. Proza Drożdżyk z pogranicza jawy i snu pomiędzy absurdem i groteską stawia pytanie o granice szaleństwa. Ukazuje, że realność dzieli od koszmaru zaledwie jeden mały krok.

Za książkę dziękuję wydawnictwu:
 oraz portalowi:
 


1S. Drożdżyk, Przecież mamy tyle czasu, [w:] tejże, Identyfikatory, Warszawa 2009, s. 46.

3 komentarze:

  1. Brzmi ciekawie, ale raczej nie dla mnie ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też sądzę, że to chyba nie dla mnie ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. zupełnie nie dla mnie :))
    chociażby ze względu, że nienawidzę zbiorów opowiadań :)

    OdpowiedzUsuń