„One boją się
światła. Wychodzą w nocy, a jak tylko mnie zobaczą, to uciekają
i znowu chowają się pod szafę. Mogą tak przesiedzieć kilka dni.
Ale ja je tępię. Konsekwentnie. Chcesz zobaczyć? To przyjdź do
mnie dzisiaj w nocy. Na pewno wyjdą. Musisz tylko wejść po cichu i
nie zapalać światła. Żadnego. Nawet latarki. I weź ze sobą
deskę. Ja je zabijam deską”1.
Czasem rzeczywistość
odkształca się na tyle, że na powierzchnię normalności
przedostają się absurdalnie wykrzywione stwory z naszych snów. W
jednej chwili okazuje się, że jeśli dobrze się postarać, to uda
nam się przecisnąć od dziurkę od klucza, albo wyciąć z głowy
kilka niepotrzebnych emocji. Po ulicach obok jednostek, które w
wolnych czasie lubią zjeść dobrą książkę, lewitują zwykli
obywatele. Czasem świat robi się całkiem dosłowny...
"Identyfikatory" to zbiór
opowiadań, w których autorka nagina rzeczywistość do granic
możliwości, by bawiąc się konwencją realizmu magicznego,
groteski i absurdu, ukazać szaleństwo dnia powszedniego. Sam chwyt
jest prosty: w, do bólu zwykłej, codzienności zmienia się
pozornie nic nie znaczący szczegół, który mimo zerwania z logiką,
zostaje przyjęty przez bohaterów jako naturalny porządek rzeczy.
Potęguje to zarazem poczucie zaskoczenia u czytelnika, szczególnie
że niemal każdy tekst posługuje się przewrotnym odwróceniem
typowości.
W świecie Drożdżyk
nie ma żadnych praw, zmarli mogą wracać zza grobu, słońce spadać
na głowy, a senne koszmary stawać się namacalnym faktem. By nie
było to jednak pustą zabawą w kreowanie świata na opak, autorka
pokusiła się o grę z prawdopodobieństwem. Zabawa słowem, które
często dosłownie kreuje bohaterów (mól książkowy to pasjonat
zjadania książek, kura domowa sąsiadka przedstawiona jako kura,
wychowująca dzieci-kurczęta, krótka pępowina, trzymająca syna
blisko matki, namacalnie ciągnie się za nim w drodze do sklepu)
przywodzi na myśl poetykę snu. Garść niedopowiedzeń i zapętlania
akcji każe nam za każdym razem wątpić w realność, która być
może jest jedynie punktem widzenia szaleńca.
I to właśnie
szaleństwo dnia codziennego jest głównym punktem spajającym akcje
tych pozornie chaotycznie dobranych teksów. Rozwijając fabułę ad
absurdum, autorka sprowadza całą
pewność, do tego co jest logiczne i naukowe, a dzięki czemu zdrowe
i bezpieczne dla naszej świadomości do przeświadczenia o
chwiejności wyznaczników rzeczywistości. Nagle okazuje się, że
być może wszyscy jesteśmy wariatami, skoro wierzymy w stałość
praw, czy też, dlatego że widzimy świat inaczej?
Byłoby
to być może ciekawe i całkiem sprawne warsztatowo, gdyby nie było
przede wszystkim wtórne. Chcąc nie chcąc, teksty przywodzą mi na
myśl wprawki pisane przed studentów drugiego roku polonistyki na
zajęciach Creative writing.
Ich zadaniem było pisanie krótkich form prozatorskich z zaskakującą
pointą, która zmienia wydźwięk tekstu. Wszystko w duchu opowiadań
E. Kereta. Znając twórczość pierwowzoru oraz epigonów, nie można
wysoko oceniać twórczości Drożdżyk. Mimo paru zabawnych
pomysłów, całość nuży już po kilku tekstach.
Choć
nigdy nie oceniam okładki, tym razem nie można nie zwrócić uwagi
na jej nieurodziwość. Z dwojga złego autorka powinna pozostać
jednak przy pisaniu opowiadań, a prace graficzne zlecić
specjalistom.
Świat
na opak, w którym wszystko jest możliwe, a nasze skrzętnie
skrywane potworności wyśmiane i wyolbrzymione do granic możliwości,
bywa momentami zaskakujący i straszny. Proza Drożdżyk z pogranicza
jawy i snu pomiędzy absurdem i groteską stawia pytanie o granice
szaleństwa. Ukazuje, że realność dzieli od koszmaru zaledwie
jeden mały krok.
Za książkę dziękuję
wydawnictwu:
oraz portalowi:
1S.
Drożdżyk, Przecież mamy tyle czasu, [w:] tejże,
Identyfikatory, Warszawa 2009, s. 46.
Brzmi ciekawie, ale raczej nie dla mnie ;)
OdpowiedzUsuńJa też sądzę, że to chyba nie dla mnie ;)
OdpowiedzUsuńzupełnie nie dla mnie :))
OdpowiedzUsuńchociażby ze względu, że nienawidzę zbiorów opowiadań :)