Źródło grafiki |
Fitch, znana jako
autorka jednego bestsellera, popularnego ze względu na genialną
adaptację filmową, z główną rolą Michelle Pfeiffer (mowa
oczywiście o Białym oleandrze), po latach zaszczyciła nas
nową powieścią. Nie jest to książka świeża, nie zrobiła
zawrotnej kariery jak jej poprzedniczka, nie jest nawet zaskakującym
odkryciem, bo porusza tematy, o których powiedziane zostało już
wszystko. Mimo tego autorka kolejny raz trafia w margines
przestrzeni, gdzie można mówić o miłości i śmierci i nie trąci
to kiczem, co więcej fascynuje na tyle, że zanurzam się w chory
świat bohaterek Fitch po raz kolejny, choć nie jest to lektura
miła, lekka i przyjemna.
Zaczyna się banalnie.
Dwoje ludzi wkracza w dorosły świat bez planu na życie. Josie
dziewczyna bez przeszłości i pieniędzy, która zarabia pozując
jako modelka, oraz Michael – ukochany syn bogatej matki,
nadwrażliwy malarz, który swoim skomplikowanym postrzeganiem,
mógłby podzielić się z połową ludzkości. Niezależna
ekstrawertyczka jak kolorowy ptak nagle wpada w życie Michaela i
staje się dla niego wszystkim, o czym do tej pory marzył. Sny o
wolności kończą się równie szybko, jak się zaczęły:
sielankową miłość przerywa samobójstwo Michaela. I tu rozpoczyna
się właściwa opowieść. Josie przeżywa żałobę i stara się
zrozumieć motywacje ukochanego. W tle jak cień krąży jego matka,
która nienawidzi dziewczyny i obwinia ją za śmierć syna. Gdzieś
po drodze muszą się spotkać i dogadać (lub nie). Czas w końcu
musi wyleczyć rany, a wszyscy pogodzić się ze stratą i zacząć
nowe życie. Zakończenie nie będzie prawdopodobnie dobre, ale
pokaże, że takie jest życie. To bardzo w stylu autorki.
Już w Białym
oleandrze Fitch za
cel objęła sobie ukazanie psychiki młodej kobiety w obliczu
trudności dorastania. Tutaj mamy sytuację ekstremalną, bo
bohaterka, która nie ma nic, nagle dostępuje ogromnego szczęścia,
a potem z hukiem spada na dno. Autorka każe jej pokonać drogę ku
odrodzeniu, bez nadmiernego patosu i pouczenia. Z tym, że Josie
wyszła znikąd i zbyt duże jest prawdopodobieństwo, że tam
właśnie znów trafi. Nie nastraja to zbyt optymistycznie, ale nie
taki był cel pisarki. W kategorii realnego przedstawienia smutnego
świata, jak zwykle spisuje się na szóstkę.
Interesująco
rozkładają się relacje matka-syn-kobieta syna, kiedy środkowy
element tej układanki nagle przestaje istnieć. Mimo wzajemnej
nienawiści panie, potrzebują wzajemnego kontaktu, jako nośnika
resztek ukochanego człowieka. Żadna z nich, nie chce się tym
dzielić, a każda pragnie zgromadzić całość wspomnień o
Michaelu na własność. W dobrej, optymistycznej powieści kobiecej,
między Josie i Meredith narodziłaby się wielka przyjaźń. Na
szczęście autorka nam tego oszczędza.
Pomaluj
to na czarno może irytować.
Depresja Josie powracająca przez setki stron, parafrazowanie
wspomnieć raz już opowiedzianych, zbyt kliszowe postacie (artysta,
dziewczyna znikąd i zła matka) mogą nie zachęcać do lektury. Nie
jest to również powieść na leniwe popołudnie, chociaż autorka
przy pisaniu nie wzniosła się na wyżyny intelektu. Nie jest nawet
napisana doskonałym językiem. Mimo tego darzę ją wielkim
sentymentem. Mnie urzekła. Traktuję ją trochę zbyt osobiście, a
za zakończenie chciałabym Fitch zdzielić po głowie. Chociaż
całość kończy się poprawnie. I daje nadzieję.
To
książka o miłości i śmierci, ale wcale niebanalna. Polecam co
wrażliwszym, cierpliwszym, do rozmyślania „jaki jest najlepszy
rodzaj mgły”1.
Do zanurzenia w dziwnych relacjach ludzi, którzy nie chcąc się
znać. Do uczenia się zostawiać przeszłość za sobą.
ocena:
5/6
Fabuła mnie zainteresowała, więc chętnie przeczytam. Szczególnie tym zakończeniem mnie zaintrygowałaś ;]
OdpowiedzUsuńLubię Fitch właśnie za takie smaczki ;)Fajnie, że nas odwiedziłaś.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Falka.