„Dawno donikąd nie
jechałem. Może dlatego, że miałem dokąd pójść. Ale nie miałem
gdzie zostać. Nie interesują mnie już wasze historie. Szukam
pomówienia z kimś, kto ma oczy, uszy, myśli, usta, czucie. Kto
wie, gdzie się zaczyna i kończy, gdzie jego trwanie jest mgliste, a
gdzie wyraźne. Szukam pomówienia, bo daleki już jestem od
posłuchania”*.
Proza (poetycka?)
Szczepańskiej mieści się w Pomiędzy. Między fabułą i resztkami
sennych majaków siłą napędową świata staje się medium języka.
Ten, z jednej strony przysłania sensy, gubi wątki w gęstej
metaforyce, z drugiej tworzy naddatek znaczeń.
„Płaski koń” to 9
krótkich tekstów dziejących się gdzieś na obrzeżach
rzeczywistości i ułudy, z bohaterami bez tradycyjnych znamion
tożsamości. Do zwyczajności dokopać można się tu jedynie
poprzez warstwy słów. Nie będzie to łatwe. Szybciej doświadczymy
marszu słoików, ataku nagich starców, zaklinowania pokojówek w
bawialni, nieba patrzącego prosto w oczy. Warstwa pierwsza to w
istocie metafora.
Kundera pisał gdzieś,
że metafory to zjawisko wielce niebezpieczne**. Szczepańska nie
traktuje jego ostrzeżenia zbyt poważnie i za metodę pisarską
obiera gry słowne ponad fabularnością. Bardzo gęste teksty tworzy
między innymi budowanie zdarzeń na rozbijaniu związków
frazeologicznych traktowanych dosłownie („Nie czytam między
wierszami, ponieważ nie ma już poezji”***). Odżegnując się od
racjonalności, tak traktowany język otwiera się na wszechświat
możliwości. Nie zawsze wykorzystanych. Proza Szczepańskiej jest
nierówna i mocno fragmentaryczna. Debiut często balansuje na
granicy banału/bełkotu, choć mocno chcę wierzyć, że pisanie
autorki nie jest jedynie wyciąganiem słów z kapelusza.
Zakładając, że na
ostateczny kształt dzieła literackiego każdorazowy wpływ ma
czytelnik, możemy uznać „Płaskiego konia” za raj
nadinterpretatorów. Pierwsze czytanie otumania językiem. Każde
kolejne wydobywa nowe sensy. Im głębiej w tekst tym lepiej, bo choć
proza Szczepańskiej nie jest dla wszystkich (zarzut bełkotu) ma
szanse dotrzeć do co cierpliwszych. Tych zauroczy chociażby
krajobraz Febry i Kombinatu, ni to zewnętrzny, ni wewnętrzny:
„Spędzając noce w
Kombinacie, bywałem obciążony cudzymi snami. Kleiły się do mnie
pod powiekami, tworzyły smutne błonki i prosiły o fuzję. Zimą
rodziło się ich najwięcej, wszystkie były nieopierzone i
rozpaczliwie mi bliskie, włączałem je więc w swoje cynamonowe
szlaki metaboliczne. W ten sposób sennie indukowany smutek udawało
mi się omijać w nieprzychylnej rzeczywistości. Nad ranem budził
mnie śmiech, pierwszy dowód niepoczytalności. O świcie wszystko
uciekało od śmierci i udawało życie”****.
Niejednoznaczność
wytworzona zabiegami językowymi naznacza styl Szczepańskiej
oniryzmem. Niemożność dotarcia do sedna tekstu budzi przyjemny
niepokój odbiorczy, drażniący i zapadający w pamięć. Całość
jest męcząca, często przegadana, ale niewątpliwie interesująca i
językowo mi bliska. Jakkolwiek porozrywane i niedopowiedziane
historie są kolejnym objawem literackiego (ludzkiego) Pomiędzy.
Jeśli więc to kolejna katastrofa, to czemu nie piękna jak tym
razem.
*S.
Szczepańska, Pomówienia, [w:] tejże, Płaski koń, Wrocław 2011
** „Metafory
są rzeczą niebezpieczną. Z metaforami nie należy igrać. Miłość
może się narodzić z jednej metafory” (M. Kundera, Nieznośna
lekkość bytu)
*** S.
Szczepańska, Febra, [w:] tejże, Płaski koń, Wrocław 2011
**** S.
Szczepańska, Kombinat, [w:] tejże, Płaski koń, Wrocław 2011
Za książkę dziękuję
wydawnictwu
oraz portalowi:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz